10 grudnia 2015

"To jest prawdziwa miłość!"


Jak często wkurzasz się na swojego chłopaka, bo był dla Ciebie niemiły? Jak często Twoi kumple nazywają Twoją dziewczynę "zołzą", bo naopowiadałeś im jakichś głupot? Jak często zastanawiasz się, dlaczego on czy ona, miłość Twojego życia, zachowali się w ten czy inny sposób i sprawili Ci przykrość?
W związkach jest tak, że wina prawie zawsze leży po obu stronach. Nawet jeśli tym razem to chłopak zrobił coś nie tak, to może dlatego, że przez ostatni tydzień non stop rzucałaś się bez powodu? A może dziewczyna znowu krzyczy i płacze, czego strasznie nie lubisz, bo już nie potrafi inaczej do Ciebie dotrzeć i pokazać, że coś jest nie w porządku?
Bardzo mocno wierzę w karmę i uważam, że to co robisz zawsze do Ciebie wróci. Dlatego, jeśli chcesz być w szczęśliwym związku, sam musisz czuć się szczęśliwy.
Czasem przeglądam na Facebooku stronę "Anonimowe Wyznania". Ludzie piszą o przeróżnych rzeczach: o dzieciństwie, szkole, wpadkach i wielkich miłościach. O tych ostatnich chyba lubię czytać najbardziej. I właśnie ostatnio znalazłam historię, w której Ona była z dobrego domu - nic jej nie można było zarzucić, a On - nie miał nic. Rodziny ani żadnych bliskich, wsparcia znikąd, ani nawet zębów. Były za to długi, marna praca, mieszkanie przypominające starą piwnicę i trawa. Nie ma szans na dobrą przyszłość? Też tak myślałam, ale takie historyjki lubią zaskakiwać. Dziewczyna poświęciła się cała dla tego uczucia. Mimo że trochę się bała, zaryzykowała i pomogła chłopakowi spłacić długi, wyjść z nałogu, znaleźć lepszą pracę. Wszystko się udało, dzisiaj są w szczęśliwym związku, zapomnieli o złych wspomnieniach i planują wspólną dalszą przyszłość. Pod całą historią ktoś napisał komentarz, który pięknie podsumował wszystko...

"To jest prawdziwa miłość, kiedy obie strony dają coś od siebie"

Wow, to takie proste i banalne, ale w tym kryje się cały sekret udanej relacji. Kiedy wczoraj się nad tym zastanawiałam, sama byłam zdziwiona, że taka oczywista rzecz może być kluczem do szczęścia.
Zastanówcie się, ile znacie par, w których dziewczyna zachowuje się jak księżniczka i wymaga cudów od zakochanego po uszy chłopaka? Albo odwrotnie: dziewczyna poświęca całe swoje życie dla chłopaka, który cieszy się, że z nią jest, ale w sumie nie ma zamiaru zrezygnować z żadnych dotychczasowych uciech? Ja znam/znałam sporo i większość już się rozpadła. Oczywiście, każdy z partnerów musi mieć własne życie i swoją przestrzeń, ale musimy być też gotowi na drobne kompromisy: dzisiaj ja gotuję, ale Ty zmywasz; tym razem oglądamy Twój ulubiony film, ale następnym razem ja wybieram repertuar; teraz Ty wychodzisz z kolegami, ale za tydzień idziemy razem. Jeśli ona może sterczeć w kuchni cały dzień i gotować obiad rodem z MasterChefa, mimo że nie znosi gotowania, to Ty zrób coś dla niej i idźcie na zakupy do galerii. Nikt nie doradzi jej tak dobrze, jak własny mężczyzna - oczy ukochanego są najlepszym odbiciem. Jeśli on zawsze odbiera Cię z pracy samochodem, mimo że nie ma po drodze, zrób mu niespodziankę i przy następnym ważnym meczu w telewizji zaproponuj, żeby zaprosił znajomych, kup piwo, zrób górę przekąsek i idź do koleżanki na babskie ploty. Będzie szczęśliwy, że ma taką wyrozumiałą kobietę, a koledzy będą mu szczerze zazdrościli.
Bądźcie też bezinteresowni. Pyszny deser po obiedzie albo kwiaty czy drobny prezent bez okazji. Wsparcie w trudnych chwilach i bezgraniczna miłość. Stanie murem za osobą, którą kochacie i poczucie bezpieczeństwa. Złapanie za rękę, dodanie otuchy czy spontaniczny pocałunek na środku ulicy. Drobne gesty, które nic nas nie kosztują, a drugiej osobie zrobią cały (wspaniały dzień). Jest tyle prostych rzeczy, które budują wspaniały związek.
I pamiętajcie, że jeśli Wy będziecie w porządku i będziecie pracowali nad Waszym wspólnym szczęściem, Wasza połówka też na pewno się o to postara.

Kochajcie się! :)
____________________ 

 Spodobał Ci się post? 

 Obserwuj mnie na Facebooku, Bloglovin i Instagramie

   photo eb6c52ee-49d5-4502-931c-b172004e37d9_zps95768ea8.png photo 2e589100-882d-4dc1-8f0a-506fabf2170c_zpsf92bc34c.png photo 95de5575-1741-4270-ae6e-0453807dd415_zps617a52c0.png

3 grudnia 2015

INSTA-mix #listopad 2015 + Życie #3


Czy kogoś jeszcze zdziwi, jeśli napiszę, że kolejne miesiące przelatują mi przez palce w ekspresowym tempie? Mam nadzieję, że Wy również macie wrażenie, że czas upływa odrobinę za szybko. Listopad był dla mnie przede wszystkim wyczekiwanym wyjazdem do Wrocławia. Pierwsza połowa to było odliczanie dni, a druga... No cóż, sami zobaczycie ;)
W każdym razie, miasto jest piękne! Mieliśmy dużo szczęścia, że trafiliśmy na ładną pogodę, bo mogliśmy dużo spacerować i oglądać. Na zdjęciu Dworzec Główny, który, muszę przyznać, jest naprawdę ładny, oraz nasz hotel. D. wykazał się świetnym zmysłem organizacyjnym, ponieważ odległość hotelu od dworca wynosiła około 200 metrów :) Poza tym chyba ze wszystkich miejsc, jakie odwiedziliśmy mieliśmy świetny dojazd komunikacją miejską, bo wiadomo, że do dworca musi być sensowne połączenie :)


Najważniejszą atrakcją tego wyjazdu było dla mnie ZOO. Nigdy wcześniej nie byłam w ogrodzie z prawdziwego zdarzenia. Do tej pory widziałam na żywo jedynie lamy i strusie, więc nic specjalnego w porównaniu z takim tygrysem!
Afrykarium, które znajduje się na terenie ZOO też jest super, biegałam tam niczym dziecko i myślę, że D. miał niezły ubaw patrząc jak zachwycam się dosłownie wszystkim :)


Punktem kulminacyjnym całego wyjazdu były zaręczyny, których kompletnie się nie spodziewałam! Mój Narzeczony (!!!) wszystko zaplanował tak świetnie, że cały weekend okazał się najwspanialszym przeżyciem ever. Miałam przytoczyć całą historyjkę, jednak napiszę tylko, że piątek 13-ego wcale nie musi być pechowy ;)
Śmieszne jest to, że zaraz po całym wydarzeniu rozmawiałam z D, czy będzie teraz przedstawiał mnie jako swoją narzeczoną i mówiłam, że absolutnie nie może teraz się mylić! A tak naprawdę, to ja jeszcze łapię się na tym, że czasem zamiast Narzeczonego mam Chłopaka. Niby głupia sprawa, ale za każdym razem, gdy z ust D. pada "moja narzeczona" pękam z dumy! :)


Wspólne zainteresowania łączą ludzi, ale jak miło, gdy to druga osoba zaraża nas swoją pasją. Odkąd poznałam D. w moim życiu zaszły ogromne (i dosyć oczywiste) zmiany, ale cudowne są przede wszystkim te chwile, gdy spędzamy czas razem właśnie na realizowaniu wspólnych zainteresowań. Filmy, które pokochałam i już zawsze będą mi się kojarzyły właśnie z Nim czy chociażby przekonanie się do oglądania piłki nożnej (przede wszystkim w wydaniu mojego Narzeczonego :D).

A skoro mowa o wspólnych zainteresowaniach, D. próbuje również przekonać Małą Alę do gier konsolowych. Idzie Mu całkiem nieźle, kolorowe przyciski, światełka i obrazki (prawie) jak z kreskówki potrafią zająć Alę całkiem skutecznie na kilka chwil :)
Na szczęście, poza grami po tacie, dziecko interesuje się również czymś po mamie. Od pewnego czasu w ogóle nie chce bawić się tradycyjnymi zabawkami, a zamiast tego wybiera książki (brawo Ala!) lub sprzęty kuchenne (Ala zostaw to!) ;)


 Jadąc pociągiem do Wrocławia nie przewidzieliśmy jednej rzeczy - czasu podróży. Tak się spieszyliśmy z pakowaniem i dopinaniem ostatnich spraw przed wyjazdem, że nie zabraliśmy ze sobą absolutnie niczego, co mogłoby umilić nam podróż (nie licząc rozładowujących się telefonów). W drugą stronę byliśmy mądrzejsi i przed wyjazdem odwiedziliśmy Empik. W moim  koszyku wylądowała książka Małgorzaty Halber, o której bardzo długo myślałam. Mocna, konkretna. Skutecznie zajęła mnie prawie przez 8 godzin jazdy pociągiem.


Na największym zdjęciu przedstawiam Gacka, nowego kolegę z wrocławskiego ZOO :) Tym, jakże wesołym, akcentem chciałabym zakończyć dzisiejsze wywody i serdecznie polecić wycieczkę do Wrocławia! Nam zostało jeszcze kilka atrakcji do zobaczenia, ale jak mówi mój Narzeczony: "jeden wyjazd, jedna atrakcja" ;)

____________________

 Spodobał Ci się post?

 Obserwuj mnie na Facebooku, Bloglovin i Instagramie 

   photo eb6c52ee-49d5-4502-931c-b172004e37d9_zps95768ea8.png photo 2e589100-882d-4dc1-8f0a-506fabf2170c_zpsf92bc34c.png photo 95de5575-1741-4270-ae6e-0453807dd415_zps617a52c0.png

19 listopada 2015

INSTA-mix #październik 2015


Październik minął (jak zawsze) strasznie szybko! Na początku zawirowanie związane z rozpoczęciem roku akademickiego, potem w połowie miesiąca wesele, którego nie mogłam się doczekać, a po weselu zaczęło się odliczanie dni do listopadowego wyjazdu do Wrocławia z Ukochanym. Tak w skrócie minął mi ten miesiąc i chyba przez to ciągłe odliczanie nawet nie zauważyłam, jak prędko się skończył :)
Początek roku był dla mnie prawdziwym wybawieniem, bo nareszcie zaczęłam regularnie wychodzić do ludzi. Znajomych ludzi, bo ciągłe spacerki po mieście z wózkiem się nie liczą ;) To ostatni rok licencjatu i bardzo czekam na jego zakończenie. Jednocześnie nie robię na razie nic w związku z moją pracą licencjacką - ciągle nie mogę się zebrać w sobie i zawsze jest coś ważniejszego do zrobienia. Jeśli ktoś chciałby zesłać mi jakiś znak z nieba, że czas zacząć - czekam! :)

Nie jestem wielką fanką wesel. Albo inaczej - nie byłam, ale odkąd z D. zaliczamy ich coraz więcej, to nawet mi się spodobało :) Na to w październiku czekałam od dawna, miałam taką wielką ochotę wytańczyć się. Po umieszczeniu w sieci zdjęcia po prawej stronie kilka osób pytało mnie czy to przypadkiem nie było nasze wesele. Odpowiadam - jeszcze nie, z naciskiem na JESZCZE ;)

Październik to też pierwszy prawdziwie jesienny miesiąc, więc w ruch idą hurtowe ilości herbaty. Od jakiegoś czasu mój organizm sam dopomina się ciepłej herbatki, najlepiej w ładnym kubeczku i najlepiej w towarzystwie czegoś pysznego. Zdjęcie z góry zapoczątkowało mój nowy (mam nadzieję) rytuał, żeby chociaż raz w miesiącu wychodzić samej do kawiarni, żeby w spokoju posiedzieć i pomyśleć, spisać wszystkie nowe pomysły i wyrzucić z głowy wszystko to, co niepotrzebnie ją zaprząta. W październiku przeżyłam prawdziwe przesilenie - w pewnym momencie miałam tyle na głowie i czułam się tak wyczerpana i bezsilna, że zupełnie nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Jedno wyjście i spokojnie spisanie wszystkiego, co gnieździło się pod tą blond czupryną pomogło - do domu wróciłam lżejsza, trochę szczęśliwsza i otwarta na kolejne wyzwania dnia codziennego. Polecam :)

____________________

 Spodobał Ci się post?

 Obserwuj mnie na Facebooku, Bloglovin i Instagramie 

   photo eb6c52ee-49d5-4502-931c-b172004e37d9_zps95768ea8.png photo 2e589100-882d-4dc1-8f0a-506fabf2170c_zpsf92bc34c.png photo 95de5575-1741-4270-ae6e-0453807dd415_zps617a52c0.png

4 listopada 2015

Co mnie wkurza odkąd noszę okulary


Właśnie gotowałam makaron do zupy i korzystając z tego, że Mała Ala słodko śpi, zastanawiałam się o czym napisać post. Miałam kilka pomysłów, ale w momencie przelewania makaronu na sitko faworyt nasunął się sam...
Nigdy nie miałam problemów ze wzrokiem. Doskonale widziałam z daleka i z bliska, małe literki i numery autobusów będących jeszcze na skrzyżowaniu. Do czasu, kiedy zaczęłam pracować przy komputerze. Powoli zaczęłam zauważać, że coś się dzieje, coraz częściej piekły mnie oczy i nie wszystko było już tak dobrze widoczne. Od momentu, kiedy zdałam sobie sprawę, że coś jest na rzeczy do chwili pojawienia się u optyka minęło około pół roku. I kiedy wreszcie, całkiem spontanicznie, poszłam się zbadać wyszłam z salonu optycznego w nowiutkich, ślicznych okularach.
Początkowo nosiłam je tylko w domu i to dosyć rzadko - nie mogłam się przyzwyczaić do swojego odbicia w lustrze. Potem, jak zawsze za sprawą D. (ale On ma dobry wpływa na mnie!), zaczęłam je zakładać coraz częściej i nawet zdarzało mi się wyjść w nich do ludzi. Całe szczęście, że był to okres wakacji, bo łatwiej było mi się z nimi zaprzyjaźnić, jeśli nie musiałam codziennie spotykać się ze znajomymi. Dzisiaj noszę okulary cały czas, ale jednocześnie coraz częściej mi przeszkadzają.

Oto przed Państwem 8 sytuacji, kiedy okulary są do bani:

  1. Kiedy próbujesz kogoś pocałować - nieważne czy dajesz całuska na przywitanie cioci Hani czy chciałbyś namiętnie całować się ze swoją drugą połową - okulary wbijają się w nos drugiej osoby, zaczepiają o policzki albo stukają się z okularami naszego towarzysza. Dodatkowo zabierają przestrzeń i kiedy myślisz, że już-już się pocałujecie, okazuje się, że najpierw trzeba pokonać szkła.
  2. Kiedy próbujesz kogoś przytulić - nigdy nie lubiłam się przytulać, ale odkąd jesteśmy z D. parą wszystko się zmieniło. I chociaż mój Ukochany nie jest najbardziej wdzięczną osobą do przytulania, to ja ciągle walczę. Jako Naczelny Przytulasek w naszym związku staram się dbać o odpowiednią liczbę misiaczków dziennie (podobno 8 przytuleń dziennie zapewnia dobre samopoczucie). Niestety, odkąd noszę okulary muszę bardziej uważać, żeby nie zrobić sobie ani Jemu krzywdy. To samo co przy pocałunkach, oprawki wbijają się nie tu gdzie trzeba, krzywią się i spadają z nosa...
  3. Kiedy gotujesz obiad - okulary są ze szkła, a szkło chętnie zaparowuje. Gotując obiad często nachylam się nad garnkiem, a wtedy cała para osiada na moich "oczach". Naprawdę potrzebuję chwili zanim zacznę cokolwiek widzieć, a zazwyczaj i tak znowu wkładam nos do garnka i sytuacja się powtarza.
  4. Kiedy wchodzisz do ciepłego pomieszczenia - jakież było moje zdziwienie, kiedy parę tygodni temu, kiedy ranki były już dosyć chłodne, wyszłam z psem na krótki spacer i po powrocie do ciepłego mieszkania zupełnie nic nie widziałam! Jak wyżej, okulary znowu mi zaparowały...
  5. Kiedy coś pijesz - wypicie napoju ze szklanki do dna wydaje się być nadprzyrodzoną zdolnością. Naczynie zazwyczaj zatrzymuje się na okularach, a ja będąc w towarzystwie zazwyczaj staram się wtedy zapaść pod ziemię. Stukanie okularami o szklankę nie wydaje się być eleganckim zachowaniem, nie sądzicie? A i jeszcze jedno, pijąc kawę czy herbatę uważajcie, bo szkła na pewno znowu zaparują.
  6. Kiedy pada deszcz - już prawie przestałam nosić okulary w deszczowe dni. Nie znoszę kiedy kropelki deszczu spadają mi na szkła i przez to mam "mroczki" przed oczami. Nie mogę wtedy szybko ich wytrzeć, bo woda rozmazuje się jeszcze bardziej, a zanim wyciągnę ściereczkę z torebki... Przestanę cokolwiek widzieć w tym deszczu.
  7. Kiedy chcesz poleżeć na boku albo przytulony do kogoś - okulary strasznie przeszkadzają, bo każdy nacisk skłania je do migracji na twarzy. Albo wgniatają się w coś Tobie lub drugiej osobie albo przekrzywiają w taki sposób, że zupełnie nic nie widzisz. Same nieszczęścia!
  8. Kiedy musisz je wyczyścić - zupełnie tego nie rozumiem. Mam wrażenie, że moje okulary są wiecznie brudne. Nieważne ile razy dziennie je przecieram, po 5 minutach zawsze są znowu zakurzone albo mają ślady palców (lub paluszków ;)). Dodatkowo każde zabrudzenie na szkłach sprawia, że nie mogę się skupić, bo mam wrażenie, że ciągle mam coś na oku. I jeszcze takie zielone plamki od padającego światła! Nie znoszę tego i nie wiem jak temu zaradzić :(
Uff, wylałam wszystkie swoje żale! :)
Mimo że każda z tych sytuacji przydarza mi się codziennie, to nie dajcie się zwieść - lubię swoje okulary i wcale aż tak mi to wszystko nie przeszkadza ;)


____________________ 

 Spodobał Ci się post?

 Obserwuj mnie na Facebooku, Bloglovin i Instagramie

   photo eb6c52ee-49d5-4502-931c-b172004e37d9_zps95768ea8.png photo 2e589100-882d-4dc1-8f0a-506fabf2170c_zpsf92bc34c.png photo 95de5575-1741-4270-ae6e-0453807dd415_zps617a52c0.png

29 października 2015

Wiesz co jest najważniejsze?


Od jakiegoś czasu źle śpię w nocy. I to nie tylko z powodu dziecka śpiącego w tym samym pokoju. Budzę się w nocy nawet, gdy śpię sama i zupełnie nie wiem dlaczego. Ani co z tym fantem zrobić.
A może jednak wiem, dlaczego nie mogę ostatnio spokojnie spać?
Kilka dni temu obudziłam się rano z jakimś dziwnym ciężarem. Tak dużym, że ledwo wstałam z łóżka. Właściwie gdybym tylko mogła, to zostałabym w nim co najmniej do południa.Włączyłabym telewizję i tak bym leżała i patrzyła przed siebie. Potem bym niespiesznie wstała, poszła do kuchni i zrobiła sobie herbatę. Na śniadanie zjadłabym sałatkę od mamy albo kawałek ciasta. Byle tylko nie wymagało to za dużo przygotowań. Kanapki odpadają, bo za dużo roboty. Potem wróciłabym do łóżka, tym razem w towarzystwie laptopa i odpaliłabym Heroes'y. W tle dalej grałby telewizor, a obok leżałaby butelka Coca Coli i paczka chipsów. Cały dzień upłynąłby mi na odpoczywaniu i resetowaniu umysłu. W międzyczasie poczytałabym jakąś książkę, napisałabym coś na bloga i nie myślałabym o niczym ważnym, O NICZYM!
I właśnie tutaj znalazłam rozwiązanie mojej zagadki. Jako początkująca Pani Domu wpadłam w pułapkę perfekcjonizmu. Wiele razy przekonałam się, że jeśli coś ma być zrobione dobrze, muszę zrobić to sama. Dodatkowo wyznaję zasadę, że albo coś robimy porządnie albo wcale. Wybuchowa mieszanka, która przyprawiona górą pytań o to, jak sobie radzimy na swoim, przyprawiła mnie o zawroty głowy.
Bo mieszkanie musi być posprzątane, bo obiad musi być ugotowany i idealnie doprawiony, bo dziecko musi mieć zawsze przygotowane jedzenie i ubranka na cały dzień, bo trzeba przygotować się na zajęcia, bo trzeba pomóc wszystkim wokół, bo przecież sami sobie nie poradzą, "a Ty Patrysiu jesteś taka ogarnięta". Do tego trzeba dopilnować pozostałych spaw około domowych, a w mojej głowie muszę mieć ułożone plany na najbliższy miesiąc, bo ktoś już chce wiedzieć co robimy w ostatni weekend miesiąca. Brzmi strasznie? Dokładnie tak było.
Rano pędziłam na uczelnię, na zajęciach robiłam listę zakupów i planowałam jadłospis na kolejne kilka dni. W przerwach załatwiałam jakieś sprawy na mieście, a później szybko jechałam na zakupy. Byle szybciej leciałam do domu, żeby wrócić do dziecka, zrobić obiad i ogarnąć mieszkanie. Wieczorem padałam na twarz i tak naprawdę nie miałam siły i chęci nawet na drobne przyjemności, chociażby jak długa kąpiel w wannie. Radości nie sprawiało mi właściwie nic, za czym jakiś czas temu bym szalała...
Naprawdę zapomniałam w tym czasie o sobie. A może nawet nie tyle zapomniałam, co po prostu zepchnęłam na dalszy plan, bo zawsze było coś ważniejszego. A to zupełna bujda! Wiem, że to ja jestem najważniejsza i że żeby działało wszystko wokół, to ja muszę być w dobrej formie. Przesolony obiad czy zakurzone kąty nic nie znaczą, jeśli serce domu bije i wszyscy są szczęśliwi. Tak samo perfekcyjny deser nie będzie smakował, jeśli z łazienki będzie słychać tłumiony płacz i nikt nie będzie wiedział co się stało.
I chociaż czasem narzekamy na swoich bliskich, bo doprowadzają nas do szału, dobrze, że są blisko nas i warto ich docenić. To dzięki tym osobom potrafimy się podnieść z podłogi, otrzepać i iść dalej. I nie warto dusić w sobie tego, co nas boli.
To właśnie D. otrząsnął mnie z tego otumanienia i przypomniał, że dbając o wszystkich wokół nie mogę zapominać o sobie. I za to bardzo Ci dziękuję!

____________________ 

 Spodobał Ci się post?

 Obserwuj mnie na Facebooku, Bloglovin i Instagramie

   photo eb6c52ee-49d5-4502-931c-b172004e37d9_zps95768ea8.png photo 2e589100-882d-4dc1-8f0a-506fabf2170c_zpsf92bc34c.png photo 95de5575-1741-4270-ae6e-0453807dd415_zps617a52c0.png

27 października 2015

Zwolnij


Ludzie ciągle się spieszą. Do pracy, do szkoły, na zakupy albo spotkanie z przyjaciółką, na serial do domu albo zabieg u kosmetyczki. Nieważne gdzie, ważne, że trzeba szybko, bo nie ma czasu. Sama też się spieszyłam, głównie dlatego, że wszyscy wokół gonili i myślałam, że tak po prostu trzeba. I chociaż zawsze byłam punktualna i raczej nie miałam w zwyczaju się spóźniać, też mówiłam, że muszę lecieć i nie mam czasu. A czas miałam, tak samo jak większość innych ludzi. I dzisiaj, mimo że mam go mniej niż za czasów szkolnych, już nigdzie nie gonię.
Do powolnego życia zmusiło mnie głównie dziecko, ale teraz wiem, że to najlepsza droga jaką mogłam wybrać, żeby żyć spokojniej i mniej się stresować. Bo jak tu można zostawić wyjście z domu na ostatni moment, skoro równo z chwilą przekroczenia progu dziecko robi baaardzo nieprzyjemną niespodziankę w majtki? W sensie - pieluszkę. Albo jak można pospieszyć malucha, żeby szybciej jadł, skoro zaraz może się zakrztusić? A jeszcze spróbuj się spieszyć, jak znosisz dziecięcy wózek z szóstego piętra, bo właśnie zepsuła się winda. Wszystko znam z własnego doświadczenia i szczerze mówiąc - jest ciężko.
Skutecznie nauczyłam się żyć spokojnie i nigdzie nie pędzić i, paradoksalnie, zawsze jestem na czas, a nawet odrobinę wcześniej niż reszta  grupy, gości albo koleżanek. Nie cierpi na tym mój makijaż ani strój, dziecko również jest zawsze dobrze przygotowane, materiały na zajęcia mam, a nawet znajduję chwilę, żeby ogarnąć jako tako mieszkanie przed wyjściem z domu...
Ale są takie dni kiedy naprawdę żałuję, że doba ma tylko 24 godziny.
Kiedy jednocześnie trzeba sprzątać kuchnię i łazienkę, robić zakupy i obiad, przygotowywać kolejne prace na studia, a jeszcze jedną ręką, a najlepiej całą sobą, bawić się z własną córeczką.
Kiedy wszystko w domu się kończy, świat się wali, a Ty nie masz czasu nawet uprasować koszuli. Nie mówiąc już o chęciach i siłach, żeby to zrobić.
Kiedy masz wolny wieczór i tyle planów, co będziesz robić: czytać książki i gazety, oglądać filmy, grać na komputerze i zajadać niezdrowe przekąski, a kończysz na jednym, obowiązkowym punkcie związanym z uczelnią i idziesz spać o 22, bo nie masz siły na więcej.
Wtedy po cichu płaczę i zastanawiam się dlaczego to musiało spotkać właśnie mnie. Dlaczego nie mogę olać wszystkiego i spędzić całego dnia na leżeniu w łóżku, dlaczego nie mogę gdzieś wyjść i nie zastanawiać się co dzieje się w domu...
A potem sobie przypominam, że gdzieś tam głęboko ukrytą mam jedną, bardzo złą cechę, o której większość myśli, że to zaleta...

Perfekcjonizm.

____________________ 

 Spodobał Ci się post? 

 Obserwuj mnie na Facebooku, Bloglovin i Instagramie 

   photo eb6c52ee-49d5-4502-931c-b172004e37d9_zps95768ea8.png photo 2e589100-882d-4dc1-8f0a-506fabf2170c_zpsf92bc34c.png photo 95de5575-1741-4270-ae6e-0453807dd415_zps617a52c0.png

7 października 2015

INSTA-mix #wrzesień 2015

4. wieczór w hotelowym spa - pierwszy raz bez kolejek do jacuzzi czy sauny, bez przepychania się i chlapania wodą przez rozkrzyczane dzieciaki. to był relaks!
Przygotowywanie tekstów podsumowujących kolejny miesiąc zawsze jest dla mnie zimnym prysznicem pokazującym jak szybko leci ten czas. W dodatku zawsze przypomina mi o tym, że to enty miesiąc, kiedy miałam tyle planów, a zrobiłam tylko połowę (przy dobrych wiatrach). Niestety.
Jednak wrzesień był fajnym miesiącem: dużo odpoczynku, relaksu i czuję się naładowana energią do pracy w roku akademickim. Powrót na studia, przygotowywanie pracy dyplomowej i prowadzenie domu już wydaje mi się trochę szalone, ale mam w zanadrzu jeszcze kilka pomysłów. Mam nadzieję, że małymi kroczkami uda mi się większość wprowadzić w życie, bo naprawdę tęsknię za jakąś aktywnością w życiu :)

1. moja mała DUMA za każdym razem, gdy D. staje na boisku :)
Dopóki nie poznałam D. mecze piłki nożnej oglądałam przy okazji naprawdę dużych imprez, typu mundial. W dodatku niezbyt uważnie, raczej w międzyczasie pracy przy komputerze. Odkąd jednak na boisku oglądam swojego Ukochanego, zaczęłam mniej więcej ogarniać co się tam dzieje i o co w ogóle chodzi ;) A że w miarę jedzenia apetyt rośnie, to wymyśliłam sobie, że chciałabym kiedyś pojechać na jakiś duży, poważny mecz. Zaczynając lokalnie, małymi kroczkami mamy nadzieję zakończyć kiedyś na Camp Nou ;)

1/3. Mała Ala już nie taka mała, co? ;)
Codziennie zastanawiam się, kiedy zleciało te 1,5 roku, odkąd urodziła się Alicja. Z jednej strony wydaje mi się, że ciąża i poród były bardzo dawno temu (to prawda, że po narodzinach jakoś zapomina się o bólu porodowym ;)), a z drugiej nie wiem kiedy to się stało, że ten mały urwis zaczął biegać po domu i ciągle gadać coś po swojemu. Fajna sprawa, bo Ala już dużo rozumie i jest coraz bardziej samodzielna. Nic tylko wysyłaćdo szkoły! ;)


Kiedy pierwszy raz oglądaliśmy nasze mieszkanie od razu wiedzieliśmy, gdzie będzie miejsce na komputer. Stół w kuchni jest na tyle duży, a mieszkanie na tyle małe, że ten kąt wydawał się idealny. Teraz właśnie to miejsce stało się moim domowym biurem: laptop, kolorowe karteczki, puszka z długopisami i cały parapet zeszytów, gazet i innych Bardzo Ważnych Rzeczy. Żeby było przytulniej w samym rogu stawiam jakieś kwiaty - sezon jesienny nie mógł obyć się bez wrzosu, szczególnie, że w tamtym roku tak długo zwlekałam z kupnem aż w sklepach i kwiaciarniach zostały same suche gałązki ;)


Odkąd tylko pojawił się pomysł, że zamieszkamy sami, cała rodzina najbardziej martwiła się tym, jak ja sobie poradzę z gotowaniem. Nie powiem, też byłam trochę przerażona, bo do tej pory potrawy, które potrafiłam przyrządzić mogłabym policzyć na palcach jednej ręki. ALE, nie taki diabeł straszny jak go malują i przez te półtora miesiąca mogę pochwalić się stuprocentową skutecznością. Niektóre rzeczy muszę lekko zmodyfikować, ale wszystko był jadalne Kotleciki, naleśniki, zupy i surówki już nie są mi straszne, a dodatkowo moja Kochana Mama również dba o mój rozwój i półka z książkami związanymi z gotowaniem ciągle się powiększa :)

____________________ 

 Spodobał Ci się post? 

 Obserwuj mnie na Facebooku, Bloglovin i Instagramie

   photo eb6c52ee-49d5-4502-931c-b172004e37d9_zps95768ea8.png photo 2e589100-882d-4dc1-8f0a-506fabf2170c_zpsf92bc34c.png photo 95de5575-1741-4270-ae6e-0453807dd415_zps617a52c0.png

30 września 2015

Dlaczego tak trudno utrzymać znajomość po skończeniu szkoły? + warsztaty gotowania Lub Design

Jako dobra przyjaciółka pilnuję, żeby Magda dobrze kroiła natkę pietruszki :)
Przyjaźń do świetna sprawa!

Ostatnio uświadomiłam sobie ile naprawdę fajnych znajomości straciłam po skończeniu szkoły. I mówię tu o wszystkich szkołach - zarówno o podstawówce, gimnazjum i liceum. Tak jakoś jest, że dopóki szkoła trzyma nas razem i widujemy się codziennie "z przymusu", to ta znajomość się trzyma. Na lekcjach jesteśmy nierozłączni i po zajęciach też jakoś łatwiej się spotkać, głównie ze względu na bliską odległość naszych domów.
A po skończeniu szkoły? A tutaj zaczynają się już schody. Trzeba się bardziej postarać i trzeba CHCIEĆ, bo ludzie w rozjazdach, bo dużo zajęć dodatkowych, bo nowi znajomi, bo praca i obowiązki domowe. Ale mocno wierzę w słowa:

"Jeśli chcesz - znajdziesz sposób, jeśli nie chcesz - znajdziesz powód"

i wiem, że jeśli zależy nam na danej znajomości, to wszystko się da zrobić.
Prostym przykładem były nasze spotkania z przyjaciółkami z gimnazjum. Było nas cztery i po skończeniu szkoły, każda z nas wybrała inne liceum. Wszystkie byłyśmy mniej więcej w centrum miasta, ale rozrzucone po czterech kątach. Dodatkowo dwie z nas mieszkały poza miastem i średnio widziało nam się jeździć w tą i z powrotem. Każda miała jakieś dodatkowe zajęcia, typu treningi, koło naukowe, dodatkowe lekcje języka. No i miałyśmy też przecież jakieś prace domowe i sprawdziany. A jednak udało nam się ustalić wspólny termin spotkań. Przez cały rok szkolny, w każdy piątek spotykałyśmy się wszystkie razem i przez kilka godzin rozmawiałyśmy przy coli i frytkach.
Czy było łatwo? Nie, bo każda z nas kończyła lekcje o innej godzinie. Ta, która lekcje kończyła jako pierwsza miała chyba najgorzej, bo musiała czekać na resztę. W tym czasie albo załatwiała jakieś sprawy na mieście dopóki nie wyszłyśmy ze szkoły, albo szła odebrać kolejną dziewczynę po zajęciach. Wymagało to od nas trochę pracy i poświęcenia, ale było warto, żeby podtrzymać tą znajomość.
Dzisiaj wiem, że sama trochę zaniedbałam bliskie przyjaciółki, bo wpadłam w "pułapkę dorosłości" - zawsze coś ważniejszego niż spotkanie na mieście - sprzątanie, gotowanie, dziecko i wizyta u teściów. A najczęstszy i najcięższy do pokonania powód mojego zasiedzenia w domu? Zwyczajnie zmęczenie. Niestety, ale kiedy na szali jest wyjście na imprezę albo przespanie całej nocy w spokoju, wybieram przespanie całej nocy. I zawsze mam wyrzuty sumienia, serio!

 
Ale na dzisiaj miałam zupełnie inne plany niż smutki i żale z powodu zmęczenia. Chciałam napisać o fajnym przedsięwzięciu i świetnym pomyśle na przyjemne i pożyteczne spotkanie z przyjaciółkami, w którym miałyśmy ostatnio okazję uczestniczyć.

Tyle się mówi, że ten nasz mały Lublin to dziura i nic tu się dzieje, a tu proszę: w tamtym tygodniu Warsztaty Kultury w ramach projektu Lub Design zorganizowały bezpłatne (!) warsztaty kulinarne "Alternatywa dla gotowców". Były to około trzygodzinne zajęcia z przygotowywania zdrowych przekąsek.

W ramach doskonalenia umiejętności Perfekcyjnej Pani Domu i wychodzenia ze strefy komfortu zgodziłam się na propozycję wzięcia udziału w warsztatach, chociaż miałam poważne obawy pt. "Czego ja mogę szukać na warsztatach z gotowania?! Przecież ja nic nie potrafię!". A no właśnie, warsztaty są po co, żeby się uczyć. I tak w tym krótkim czasie nauczyłyśmy się fajnych, zdrowych i w miarę łatwych przekąsek do przygotowania w domu, a najlepiej w gronie przyjaciół :)

Sól ziołowa, sezamowa (gomasio), hummus czy pesto to zupełnie nowe dla mnie smaki i przyznam szczerze, że widząc produkty przygotowane na stole miałam pewne wątpliwości. Szybko się rozwiały, kiedy w trzyosobowych grupach ruszyłyśmy z produkcją. Nie sądziłam, że wspólne gotowanie może być taką frajdą!

Był czas na ploteczki, na zrobienie kilku zdjęć, a jednocześnie nauczyłyśmy się czegoś nowego i spędziłyśmy czas produktywnie. A jaki to był piękny wstęp do pogaduszek przy winie! Szkoda tylko, że nam to spotkanie nie wyszło z powodu mojej pracy, ale następnym razem na pewno nadrobimy!

To był mój pierwszy raz, kiedy brałam udział w takich warsztatach, ale mam nadzieję, że nie ostatni. Z czystym sumieniem polecam taką formę spędzania wolnego czasu, nawet jeśli jesteście dopiero początkującymi kucharzami, tak jak ja :) Nie ma obaw, że coś Wam nie wyjdzie, bo dookoła jest sporo osób, które też kiedyś zaczynały i chętnie pomogą w razie problemów.
To świetny sposób na spędzenie wolnego czasu również z rodziną. Kiedy moja Mama dowiedziała się o warsztatach i zobaczyła co z nich wyniosłam sama stwierdziła, że chętnie by się na takie coś wybrała. W ramach zacieśniania więzi weźcie pod uwagę taką atrakcję, serio. I nie tłumaczcie się już, że w Waszym mieście nic się dzieje. Jak widać, wystarczy dobrze poszukać :)

Pamiętajcie, żeby dbać o bliskich! Spotkać się z przyjaciółkami, zabrać dziewczynę/chłopaka na randkę, mimo że jesteście razem już długo, usiąść przy kawie czy herbacie z mamą i babcią, pogadać czasem z tatem albo dziadkiem. To banał, ale o relacje z ludźmi trzeba dbać tak, jak o kwiaty - niepielęgnowane usychają!

Pesto z natki pietruszki prawie gotowe :)


____________________ 

 Spodobał Ci się post? 

 Obserwuj mnie na Facebooku, Bloglovin i Instagramie 

   photo eb6c52ee-49d5-4502-931c-b172004e37d9_zps95768ea8.png photo 2e589100-882d-4dc1-8f0a-506fabf2170c_zpsf92bc34c.png photo 95de5575-1741-4270-ae6e-0453807dd415_zps617a52c0.png

14 września 2015

Wino, kobiety i śpiew - girls night + przepis na szybką sałatkę


Dobra, dobra. W tytule trochę oszukałam. Było dużo wina i kobiety, ale na szczęście śpiewów nie było - nie jestem pewna czy po takim wieczorze nowi sąsiedzi nadal byliby dla nas tacy mili ;)

Kiedy jakiś czas temu dostałam propozycję współpracy przy konkursie winiarskim nie byłam do końca przekonana czy to ma sens. Nigdy nie przepadałam za winem, nie smakowało mi i zazwyczaj już po jednej lampce byłam gotowa wyjść z imprezy i oddać się w ramiona Morfeusza. Właściwie mogłabym uciąć komara na najbliższym krześle - tak mnie usypiało to wino. Jednak się zgodziłam, ale zastrzegłam, że mogę coś napisać jedynie wtedy, gdy rzeczywiście będę zadowolona z przesłanych produktów.

No i teraz muszę się z Wami tym podzielić, ponieważ wierzcie lub nie, ale nigdy w życiu nie piłam lepszego wina niż to na zdjęciu obok! <3

"Zachwycające intensywną, rubinową barwą oraz bogatym aromatem FANABERI to unikalne połączenie wysokiej jakości hiszpańskiego wina zbudowanego z najlepszych gron szczepu Tempranillo wzrosłych w regionie La Mancha z wysublimowanymi walorami owocu granatu. Ulubiony, subtelnie słodki smak dojrzałych w gorącym słońcu winogron z pełną niebanalnego charakteru nutą granatu uświetnia spotkania w gronie przyjaciół" - taką informację można przeczytać na etykiecie mojego nowego ulubieńca.

Dla laików w temacie wina, takich jak ja, najważniejsze z tych bardzo pięknych słów jest: rubinowa barwa, hiszpańskie wino, owoc granatu i słodki smak.

Podobno idealnie dopełnia smak ciast i deserów, ale nie zdążyłyśmy sprawdzić. Wino zniknęło w oka mgnieniu, co tylko dowodzi temu, że jest absolutnie wspaniałe. Niesiona jego słodkim smakiem i cudowną atmosferą spotkania, w ciągu jednego wieczoru zdążyłam pochwalić je jakieś dwadzieścia razy. I jeszcze z pięć następnego dnia.



Fanaberi to jeden z wielu produktów biorących udział w konkursie winiarskim na stronie www.konkurswiniarskiprw.pl
Konkurs polega na głosowaniu na ulubione wina polskie i zagraniczne oraz na przesłaniu odpowiedzi na pytanie "Jaki kraj winiarski chciałbyś odwiedzić i dlaczego?". Zdradzę Wam rąbek tajemnicy i powiem, że chciałabym odwiedzić gorącą Hiszpanię :)
Jeśli jednak nie chcecie wziąć udziału w konkursie, to zajrzyjcie na stronę i poczytajcie trochę ciekawostek ze świata wina (będzie czym chwalić się w towarzystwie - wiedzieliście na przykład, że cydry, które uznajemy za nowość w Polsce, to dawne jabłeczniki i są z nami od 1571 roku?) albo weźcie udział w Wino Quizie. Mój wynik to 5 punktów, zostałam degustatorem debiutantem :)


Nasze spotkanie przy winie to nie było typowe babskie spotkanie, chociaż mogło na takie wyglądać - gdy my robiłyśmy kanapki w kuchni, nasi mężczyźni siedzieli przed telewizorem, gdy my poszłyśmy posiedzieć z nimi w salonie, oni uciekli do kuchni ;)
A tam czekały same pyszności... Sałatki, ciasteczka, przekąski - wszystko smaczne i szybkie do przygotowania, bo kto dzisiaj ma czas siedzieć godzinami w kuchni? Największym powodzeniem cieszyła się sałatka z tabasco, dlatego to właśnie tym przepisem chcę się z Wami dzisiaj podzielić :)

Sałatka z kurczakiem i tabasco (aka Sałatka Kola, jednego z moich przyjaciół ;))

składniki:
  • ok. 25 dag makaronu, np. świderki
  • podwójny filet z piersi kurczaka
  • puszka ananasa
  • majonez
  • przyprawa meksykańska
  • olej
  • tabasco
przygotowanie:
  1. Filet pokroić w drobną kostkę, przełożyć do miski. Posypać ok. 2 łyżkami przyprawy meksykańskiej i polać 1-2 łyżkami oleju. Wymieszać i odstawić na 30-60 min (zależnie od tego, ile mamy czasu), smażyć na wolnym ogniu..
  2. Ugotować makaron (1 litr wody na 100 gram makaronu, wodę solimy dopiero po dodaniu do niej makaronu), odcedzić, przelać zimną wodą.
  3. Ananasa odcedzić, pokroić w drobną kostkę.
  4. Do miski wrzucamy wszystkie składniki, dodajemy ok. 1,5-2 łyżek majonezu oraz odrobinę tabasco (5-10 kropli, zależnie od upodobań). Mieszamy i gotowe!
Sałatka wydaje się być pikantna, ale wszystko zależy od proporcji. Jeśli zależy nam na ostrzejszym smaku możemy dodać więcej przyprawy meksykańskiej lub tabasco (smak sosu znika w sałatce, dlatego nie bójcie się dodać odrobinę więcej :)).
Przygotowanie trwa mniej więcej tyle, co usmażenie kurczaka. W między czasie możemy robić inne rzeczy.



Niedługo spodziewajcie się kilku pomysłów na zorganizowanie fajnego babskiego wieczoru oraz, mimo że nie jestem jeszcze wirtuozem kuchni, paru szybkich przepisów na imprezowe menu :)

Tymczasem, Wasze zdrowie moi drodzy! :)

____________________ 

 Spodobał Ci się post? 

 Obserwuj mnie na Facebooku, Bloglovin i Instagramie

   photo eb6c52ee-49d5-4502-931c-b172004e37d9_zps95768ea8.png photo 2e589100-882d-4dc1-8f0a-506fabf2170c_zpsf92bc34c.png photo 95de5575-1741-4270-ae6e-0453807dd415_zps617a52c0.png