20 lipca 2017

Najnudniejszy człowiek na świecie



Ostatnio dużo myślę o życiu. O tym czego chcę, a czego nie. Co robić, na czym się skupić, w którą stronę iść. Myślę czym chciałabym się zajmować, gdzie być za jakiś czas. Co zmienić w swoim życiu. Przyglądam się starszym koleżankom, starszym kobietom, które w jakiś sposób podziwiam i zastanawiam się gdzie będę w wieku 30 lat. To jak jakaś magiczna granica, tak jakby potem czekało na mnie już tylko pasmo sukcesów i same radości. Tego właśnie bym chciała, ale jak do tego dążyć, skoro nawet nie wiem co chcę w życiu robić? Z resztą, co mi z tego, skoro jestem tchórzem i boję się podjąć jakąkolwiek odważną decyzję?

Może to trochę głupie. Może oczywiste. Może nawet bez sensu, ale w ostatnim czasie najsilniej czuję jak przez ostatnie lata dojrzałam.  Myślę innymi kategoriami niż moi znajomi, martwię się innymi sprawami. Kiedy koleżanka nie wiedziała z kim iść na imprezę, ja zastanawiałam się kiedy Alicja wyjdzie ze szpitala i czy na pewno wszystko będzie już dobrze. Kiedy moi przyjaciele bawili się na mojej imprezie urodzinowej, ja spałam na szpitalnej podłodze pod łóżkiem Ali. Dojrzałam, wydoroślałam, a może po prostu się zestarzałam? Najgorsze, że nie wiem gdzie podziała się ta dziecięca radość. Spontaniczność. Zabawa. Gdzie odrobina szaleństwa. Już dawno zapomniałam jak bardzo lubię rozmawiać z ciekawymi ludźmi. Jak lubię tańczyć. Słuchać muzyki i śpiewać w samochodzie. Przeglądać inspiracje w Internecie. Działać. Jeść cheeseburgery o 2 w nocy z przyjaciółmi. Bawić się...

Ostatnio znajomy zapytał mnie jakie mam marzenia. To nie było pytanie z sufitu, nawiązał do jednego z moich tatuaży, czyli pytał o coś, co jest (a może było?) dla mnie bardzo ważne. Kompletnie mnie zatkało i nie wiedziałam co powiedzieć. Po pierwsze nie spodziewałam się takiego pytania, ale z drugiej strony... Nawet na poczekaniu nie byłam w stanie wymyślić żadnej odpowiedzi. Nic, totalnie nic nie przyszło mi do głowy. Żadna podróż do innego kraju. Żadna praca. Wycieczka. Spotkanie z kimś wyjątkowym. Napisanie książki. Wydanie płyty ani skok ze spadochronem. Podniesienie 100 kg, przepłynięcie Wisły, wstrzymanie oddechu na 10 minut. Kupienie kultowej torebki albo adoptowanie pieska ze schroniska. Nic.

Poczułam ogromną pustkę i zaczęłam się zastanawiać po co żyję. Nie depresyjnie z myślą o powieszeniu się na pierwszym lepszym drzewie. Nie, nie. Tak zwyczajnie, bez większych emocji. Wstaję rano i co? Co chcę zrobić, co osiągnąć? Co przeżyć? Co jest ważne oprócz dziecięcego śniadanka i wyjścia o czasie do pracy? Jakie książki chcę przeczytać i czego się nauczyć? W czym chcę osiągnąć perfekcję? Ilością zajęć, jakich podejmowałam się do tej pory mogłabym obdarować kilka osób. Sumo, taniec, cheerleaderki, konsultant ślubny, wizaż, trener personalny, fotomodelingiem nawet próbowałam się bawić. W piłkę nożną próbowałam grać, ubrania projektować, hiszpańskiego i francuskiego chciałam się uczyć. Pisać chcę przecież cały czas...

A tu nagle obudziłam się w skórze najnudniejszego dorosłego, jakiego możecie sobie wyobrazić. Nie czytam, nie oglądam, nie słucham. Nie mam czasu. Nie tańczę, nie biegam, nie maluję. Nie mam czasu. Języków się nie uczę, bo też nie mam czasu. Praca, dom, dziecko. Dwa razy w tygodniu crossfit. Wtedy czuję, że żyję, ale na porządne rozciągnięcie po treningu nie mam czasu.

Panie Jeżu, coś poszło nie tak...



... ale jeszcze tu wrócę.

23 maja 2017

Życie #7


Jezu, ile się dzieje! Z jednej strony mam wrażenie, że u mnie ciągle nuda i nic ciekawego, a drugiej... HALO! Jest już połowa roku, a ja nawet się nie zorientowałam. Proszę Państwa, fakty są takie, że zostawianie wszystkiego na ostatnią chwilę nigdy nie jest dobrym rozwiązaniem.

Żeby było w miarę sensownie zacznę opowiadanie od stycznia. Otóż z Nowym Rokiem byłam pełna nadziei na zmiany, oczywiście same dobre zmiany. Założyłam nowiutki, śliczniutki zeszyt i wypisałam kilka niby-postanowień. Niby, bo bardziej traktuję je jako wskazówki do dobrego życia, ale znalazły się tam też standardowe postanowienia. W tym roku znalazłam fajny szablon - punkty typu: "przestanę..., zacznę..., ograniczę..., zamierzam...", etc. Mogę je ekspresowo podsumować jednym słowem: porażka. Uwierzcie mi, że ciągle się staram, ale... no jakoś tak się nie składa... Poza tym cały styczeń upłynął nam na wykańczaniu mieszkania. Luty był miesiącem rozkoszowania się nowymi czterema kątami, a marzec minął w oka mgnieniu na zapraszaniu gości weselnych. Nie jest łatwo zaprosić tyyyle ludzi mając do dyspozycji 2-3 godziny dziennie.

A teraz uwaga, uwaga! Nawet nie pytajcie mnie o kwiecień. Nie wiem co się stało z tym miesiącem, nie wiem co robiliśmy ani dlaczego tak szybko zleciał. Poważnie. Chwila... zajrzałam właśnie do kalendarza. W kwietniu byliśmy w kościele. Jakieś sto razy. I raz na weselu - to była nasza próba generalna, teraz czas na własne przedstawienie :) Aha, w kwietniu były też święta! Pierwsze u nas, w nowym mieszkaniu z najbliższą rodziną, która mogłaby spokojnie zostać drużyną piłkarską. Plus ławka rezerwowych... Nie no, żartuję. AŻ tyle nas nie było, ale wystarczająco, żeby nagotować jedzenia na cały miesiąc...

W kwietniu również gorączkowo szukałam jakiegoś zajęcia dla siebie. Jakieś tańce czy coś. Wiecie, zatęskniło mi się strasznie. Efekty trochę odbiegają od pierwotnej wizji, bo od maja jestem korpo-ludkiem trenującym crossfit. Jak to w ogóle ugryźć? Praca 8-16 w końcu zmotywowała mnie do regularnych zajęć, bo skoro i tak będę tyle w mieście, to już mogę chwilę zaczekać i pójść na trening. I to taki trening z prawdziwego zdarzenia. Z trenerem, który stoi nad Tobą i każe Ci znowu podnieść tą sztangę. I jeszcze raz machnąć tym kettlem. I jeszcze tysiac razy zrobić burpees. Przyznaję, po treningu ledwo zwlekam się z maty, ale za to satysfakcja razy milion!

Ale maj to również, a raczej przede wszystkim, nasz ślub. Niemal każde popołudnie mamy zapełnione przez sprawy z nim związane. Ostatnie zakupy, suknia ślubna, papeteria, jakieś wstążki, naklejki, tabliczki, serwetki, soki, ciasta, majtki... Boże, dopóki nie przeżyjecie własnego ślubu nie macie pojęcia ile tego jest... :D Do tego stopnia nie mam czasu, że ostatni normalny obiad jadłam w niedzielę u mamy, a wcześniej jakoś w poprzedni weekend. Jeśli w trakcie wesela suknia ze mnie spadnie, to nie będzie to efekt zamierzonego odchudzania, a braku czasu na kupienie chociażby bułki do pracy. Mimo wszystko, mimo tych wielu niezałatwionych spraw, braku czasu i miliona rzeczy na głowie, nie mogę się już doczekać. Głowę mam spokojną, nie denerwuję się (na razie) i nie stresuję ślubem, ale momentami czuję w klatce piersiowej takie podekscytowanie, jakby coś miało mi wyskoczyć :)


Piszcie co u Was, odzywajcie się do mnie i dajcie znać o czym chcecie poczytać. Już zapisuję sugestie, które ostatnio od Was dostaję i myślę, jak to ugryźć :) Musicie wiedzieć, że w trakcie pisania trochę rzeczy mi umknęło, ale wszystko nadrobimy :)
Dzięki, że jesteście!


____________________ 

 Spodobał Ci się post? 

 Obserwuj mnie na Facebooku, Bloglovin i Instagramie 

   photo eb6c52ee-49d5-4502-931c-b172004e37d9_zps95768ea8.png photo 2e589100-882d-4dc1-8f0a-506fabf2170c_zpsf92bc34c.png photo 95de5575-1741-4270-ae6e-0453807dd415_zps617a52c0.png

9 lutego 2017

Blogowe zmiany - co myślicie?


Mam mały problem. Potrzebuję w życiu "czegoś". Adrenalina to będzie za duże słowo. Zmiany też nie do końca pasują. Potrzebuję, żeby coś się działo. Nie znoszę stagnacji, siedzenia w domu i oglądania telewizji całymi godzinami. Siedzenia w domu i czytania całymi godzinami książek też nie. Nie lubię nic nie robić albo robić jedną rzecz przez długi czas. Potrzebuję czegoś, co mnie zajmie i będzie dynamiczne. Lubię mieć dużo na głowie, dużo jeździć i dużo załatwiać. Spotykać się z fajnymi ludźmi, zrobić coś pożytecznego. Książki czytać w kolejce, w międzyczasie, a czasem wciągnąć się w opowieść i nie robić nic innego. Lubię, kiedy każdy dzień jest inny i jestem trochę zabiegana. Lubię, kiedy coś się dzieje i mam coś ciekawego do opowiedzenia Wam.

Tydzień temu zaliczyłam sesję. Zanim rozpoczęła się na dobre, ja już byłam po. Naturalnie, nie mam na razie zajęć na uczelni. Ferie będą dla mnie trwały prawie do końca lutego. Wolne zrobiłam sobie również na siłowni, bo mam trochę za daleko, żeby jeździć w tę i z powrotem. Niestety, jeszcze nie jeżdżę na wodę ;) Pogoda też nie rozpieszcza i nie zachęca do treningów na dworze, dlatego zostaje mi ćwiczenie w domu. Ala codziennie chodzi do przedszkola, więc mam dużo czasu dla siebie. Przeprowadzka już na dobre się zakończyła. Kilka dni temu ostatecznie posprzątałam na stancji i oddałam klucze. Głowę mam już totalnie wyluzowaną i prawie nie mam czym jej zaprzątać. Z jednej strony bardzo się cieszę, bo kilka spraw ciągnęło się za mną jak papier toaletowy przyklejony do buta, ale z drugiej... no coś bym zrobiła fajnego!

Zawsze, gdy długo stoję w jednym punkcie zaczynam myśleć o zmianach. O tym co mogę zrobić, żeby ruszyć z miejsca, żeby odświeżyć otoczenie, żeby poruszyć głowę i natchnąć się czymś nowym. I tak jest również w przypadku bloga. Zastanawiam się czy nie założyć czegoś nowego. Przeniosłabym się na Wordpressa, wykupiłabym własną domenę. Wymyśliłabym jakąś fajną nazwę na bloga i w końcu przemyślałabym o czym chcę pisać. Chociaż tu mam nie lada problem, bo przez to nicnierobienie mam wrażenie, że na niczym się nie znam i nie powinnam się w ogóle udzielać :D No sama nie wiem co robić, bo szkoda mi tego miejsca. A może najlepsze teksty zachować i za jakiś czas opublikować jeszcze raz, ale w nowym miejscu? Może są rzeczy, o których chcielibyście poczytać? Głośno myślę, ale jednocześnie pytam Was o zdanie, bo w końcu to miejsce tworzymy razem. Napiszcie coś w komentarzach albo pogadajmy w wiadomościach prywatnych. Liczę na Was jak na dobrych znajomych! :)

PS. Miałam napisać o planach i zmianach na innych polach, ale postanowiłam, że dzisiaj skupimy się na blogu. Piszcie do mnie śmiało, a następnym razem pogadamy już o życiu i obiecuję, że ruszę w końcu tyłek z miejsca! :)

PS.2. Klikajcie też w te ikonki na dole! Bądźcie ze mną przede wszystkim na Facebooku i Instagramie, bo tam częściej piszę co u mnie i co mi się przydarzyło (o ile w ogóle coś się dzieje :D)

____________________

Spodobał Ci się post?

Obserwuj mnie na Facebooku, Bloglovin i Instagramie

   photo eb6c52ee-49d5-4502-931c-b172004e37d9_zps95768ea8.png photo 2e589100-882d-4dc1-8f0a-506fabf2170c_zpsf92bc34c.png photo 95de5575-1741-4270-ae6e-0453807dd415_zps617a52c0.png

30 stycznia 2017

Życie #6


Chyba najwyższa pora wyjaśnić kilka spraw. Nawet nie pamiętam kiedy ostatni raz do Was pisałam, jednak tym razem wyrzuty sumienia są dużo mniejsze niż zwykle. Od października zeszłego roku wydarzyło się wiele, wiele rzeczy, ale dopiero teraz jest miło i przyjemnie.
Wakacje to był czas lekkiego rozleniwienia - trochę myśleliśmy o ślubie, trochę o wyjeździe w góry. Pojawił się temat mieszkania, że może za rok, może z hakiem. Pierwszy raz wyjechaliśmy z Małą Alą gdzieś dalej niż do babci i muszę przyznać, że to były wspaniałe wakacje. Prawie tydzień w Krynicy Zdrój w cudownym hotelu ze spa. Totalny relax, zero napinki na zwiedzanie. Udało nam się wypocząć i oczyścić trochę głowy z codziennych stresów. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że prawdziwy stres dopiero nadejdzie.
W międzyczasie podłapałam pracę - jedną, drugą. Tak dla siebie, żeby czymś się zająć, wyjść trochę do ludzi. Byłam szczerze zachwycona, szczególnie drugą opcją, gdzie zostałam do dzisiaj - pracuję przy dużej instytucji kulturalnej i dzięki temu regularnie mogę oglądać spektakle i balet, słuchać koncertów i poznawać nowe formy i artystów. Przyjemne z pożytecznym, bo to jednak praca! :)
Pod koniec września miałam wielkie plany wracać na bloga. Z hukiem, z nowymi pomysłami. Już na stałe i bez narzekania na ciągłe zabieganie, bo  znaleźliśmy cudowne przedszkole dla Alicji, co oznaczało dla mnie więcej swobody i wolnego czasu. Tak się cieszyliśmy! Ala pierwszego dnia, kiedy została z dziećmi na dwie godziny na próbę była tak zachwycona, że wcale nie chciała wracać do domu. Następnym razem, gdy już oficjalnie została zapisana do przedszkola, zaczął się nasz koszmar.
Od początku października co kilka dni lądowałyśmy w szpitalu. Nikt nie wiedział co się dzieje, kolejne badania wychodziły prawidłowo, gdy pod koniec miesiąca zdiagnozowano epilepsję. Ciężko to pisać i kilka razy wahałam się czy w ogóle się tym dzielić, ale ostatecznie zadecydował fakt, że kiedy sama potrzebowałam kontaktu do kogoś, kto już to przechodził nie mogłam znaleźć w Internecie nic sensownego. Kolejny miesiąc po postawieniu diagnozy wcale nie był lepszy, bo mimo przyjmowania leków nadal wracałyśmy do szpitala i było coraz gorzej. Powoli oswajałam się z myślą, że święta spędzimy na oddziale, ale na szczęście udało nam się wyjść do domu na Mikołajki. Piszę w liczbie mnogiej, ponieważ cały czas cała najbliższa rodzina była z Alą w szpitalu. Każdego dnia nasi najbliżsi zmieniali się co 2-3 godziny, a ja codziennie próbowałam spać na szpitalnej podłodze nasłuchując czy wszystko jest w porządku, czy dziecko oddycha. Gdyby nie rodzice, moi i D., siostra D. i moja Babcia, już dawno bym się poddała. Możecie sobie wyobrazić jak wyglądałam i jak się czułam po dwóch miesiącach ciągłego płaczu, stresu i niejedzenia. Nie miałam nawet siły ani ochoty rozmawiać z kimkolwiek. Chodziłam jak zombie i jedyne o czym myślałam, to dlaczego właśnie nam się to przytrafiło. Mocno wierzę w karmę i staram się być dobrym człowiekiem, dlatego nie mogłam pojąć w jaki sposób zawiniłam i czym zasłużyłam sobie na ten koszmar. 
Na szczęście na początku grudnia lekarzom udało się dobrać najlepsze dla Ali leki i od tamtej pory wszystko było w porządku. Chociaż każdego kolejnego dnia martwiliśmy się czy napady nie wrócą, czy leki na pewno będą prawidłowo działać.
Od początku stycznia Alicja znów chodzi do przedszkola, w tym czasie pojawiły się tylko dwa napady - nieszczęśliwie w Dzień Babci i w Dzień Dziadka, szczęśliwie jako pojedyncze przypadki. Dziecko jednak jest zachwycone kontaktem z dziećmi, codziennie bez problemu zostaje w przedszkolu i nawet teraz czasami mam problem, żeby zabrać ją do domu, bo świetnie się tam bawi :)
W międzyczasie, gdy Ala zaczęła chorować, plany dotyczące naszego mieszkania trochę się pozmieniały, wszystko przyspieszyło i na przełomie listopada i grudnia już mieliśmy klucze w dłoniach. Szpitalny dres zamieniliśmy na ubrania do remontu i tak kolejne miesiące upłynęły nam w ciągu sekundy na wybieraniu farb, mebli, sprzętów kuchennych i miliona dupereli, które pojawiają się w ostatniej chwili.
Dzisiaj piszę do Was z naszego świeżutkiego salonu. Szczęśliwa i spokojna, tak jak dawno nie było. Pierwszy raz spaliśmy w nowym mieszkaniu z piątku na sobotę i mogę przysiąc, że przez ten weekend absolutnie niczym się nie martwiłam. Nie pamiętam kiedy czułam taką błogość - totalne uniesienie gdzieś w środku, gdzieś przy sercu :)
Mam nadzieję, że już tak zostanie. Mam nadzieję, że więcej nie będę musiała ocierać łez przy pisaniu do Was i kolejne posty i wiadomości będą tylko opisywały to, jak jest mi dobrze. Tego życzę sobie i oczywiście Wam - spokoju ducha i samych szczęśliwych chwil.

Do zobaczenia niedługo! Mam kilka planów, o których chciałabym komuś opowiedzieć, kilka spraw, które trochę mnie gniotą, trochę uwierają i chyba muszę o tym głośno napisać, żeby przekonać się o co mi chodzi. Mam nadzieję, że nadal ze mną jesteście! :)


____________________

 Spodobał Ci się post?

 Obserwuj mnie na Facebooku, Bloglovin i Instagramie

   photo eb6c52ee-49d5-4502-931c-b172004e37d9_zps95768ea8.png photo 2e589100-882d-4dc1-8f0a-506fabf2170c_zpsf92bc34c.png photo 95de5575-1741-4270-ae6e-0453807dd415_zps617a52c0.png