30 stycznia 2017

Życie #6


Chyba najwyższa pora wyjaśnić kilka spraw. Nawet nie pamiętam kiedy ostatni raz do Was pisałam, jednak tym razem wyrzuty sumienia są dużo mniejsze niż zwykle. Od października zeszłego roku wydarzyło się wiele, wiele rzeczy, ale dopiero teraz jest miło i przyjemnie.
Wakacje to był czas lekkiego rozleniwienia - trochę myśleliśmy o ślubie, trochę o wyjeździe w góry. Pojawił się temat mieszkania, że może za rok, może z hakiem. Pierwszy raz wyjechaliśmy z Małą Alą gdzieś dalej niż do babci i muszę przyznać, że to były wspaniałe wakacje. Prawie tydzień w Krynicy Zdrój w cudownym hotelu ze spa. Totalny relax, zero napinki na zwiedzanie. Udało nam się wypocząć i oczyścić trochę głowy z codziennych stresów. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że prawdziwy stres dopiero nadejdzie.
W międzyczasie podłapałam pracę - jedną, drugą. Tak dla siebie, żeby czymś się zająć, wyjść trochę do ludzi. Byłam szczerze zachwycona, szczególnie drugą opcją, gdzie zostałam do dzisiaj - pracuję przy dużej instytucji kulturalnej i dzięki temu regularnie mogę oglądać spektakle i balet, słuchać koncertów i poznawać nowe formy i artystów. Przyjemne z pożytecznym, bo to jednak praca! :)
Pod koniec września miałam wielkie plany wracać na bloga. Z hukiem, z nowymi pomysłami. Już na stałe i bez narzekania na ciągłe zabieganie, bo  znaleźliśmy cudowne przedszkole dla Alicji, co oznaczało dla mnie więcej swobody i wolnego czasu. Tak się cieszyliśmy! Ala pierwszego dnia, kiedy została z dziećmi na dwie godziny na próbę była tak zachwycona, że wcale nie chciała wracać do domu. Następnym razem, gdy już oficjalnie została zapisana do przedszkola, zaczął się nasz koszmar.
Od początku października co kilka dni lądowałyśmy w szpitalu. Nikt nie wiedział co się dzieje, kolejne badania wychodziły prawidłowo, gdy pod koniec miesiąca zdiagnozowano epilepsję. Ciężko to pisać i kilka razy wahałam się czy w ogóle się tym dzielić, ale ostatecznie zadecydował fakt, że kiedy sama potrzebowałam kontaktu do kogoś, kto już to przechodził nie mogłam znaleźć w Internecie nic sensownego. Kolejny miesiąc po postawieniu diagnozy wcale nie był lepszy, bo mimo przyjmowania leków nadal wracałyśmy do szpitala i było coraz gorzej. Powoli oswajałam się z myślą, że święta spędzimy na oddziale, ale na szczęście udało nam się wyjść do domu na Mikołajki. Piszę w liczbie mnogiej, ponieważ cały czas cała najbliższa rodzina była z Alą w szpitalu. Każdego dnia nasi najbliżsi zmieniali się co 2-3 godziny, a ja codziennie próbowałam spać na szpitalnej podłodze nasłuchując czy wszystko jest w porządku, czy dziecko oddycha. Gdyby nie rodzice, moi i D., siostra D. i moja Babcia, już dawno bym się poddała. Możecie sobie wyobrazić jak wyglądałam i jak się czułam po dwóch miesiącach ciągłego płaczu, stresu i niejedzenia. Nie miałam nawet siły ani ochoty rozmawiać z kimkolwiek. Chodziłam jak zombie i jedyne o czym myślałam, to dlaczego właśnie nam się to przytrafiło. Mocno wierzę w karmę i staram się być dobrym człowiekiem, dlatego nie mogłam pojąć w jaki sposób zawiniłam i czym zasłużyłam sobie na ten koszmar. 
Na szczęście na początku grudnia lekarzom udało się dobrać najlepsze dla Ali leki i od tamtej pory wszystko było w porządku. Chociaż każdego kolejnego dnia martwiliśmy się czy napady nie wrócą, czy leki na pewno będą prawidłowo działać.
Od początku stycznia Alicja znów chodzi do przedszkola, w tym czasie pojawiły się tylko dwa napady - nieszczęśliwie w Dzień Babci i w Dzień Dziadka, szczęśliwie jako pojedyncze przypadki. Dziecko jednak jest zachwycone kontaktem z dziećmi, codziennie bez problemu zostaje w przedszkolu i nawet teraz czasami mam problem, żeby zabrać ją do domu, bo świetnie się tam bawi :)
W międzyczasie, gdy Ala zaczęła chorować, plany dotyczące naszego mieszkania trochę się pozmieniały, wszystko przyspieszyło i na przełomie listopada i grudnia już mieliśmy klucze w dłoniach. Szpitalny dres zamieniliśmy na ubrania do remontu i tak kolejne miesiące upłynęły nam w ciągu sekundy na wybieraniu farb, mebli, sprzętów kuchennych i miliona dupereli, które pojawiają się w ostatniej chwili.
Dzisiaj piszę do Was z naszego świeżutkiego salonu. Szczęśliwa i spokojna, tak jak dawno nie było. Pierwszy raz spaliśmy w nowym mieszkaniu z piątku na sobotę i mogę przysiąc, że przez ten weekend absolutnie niczym się nie martwiłam. Nie pamiętam kiedy czułam taką błogość - totalne uniesienie gdzieś w środku, gdzieś przy sercu :)
Mam nadzieję, że już tak zostanie. Mam nadzieję, że więcej nie będę musiała ocierać łez przy pisaniu do Was i kolejne posty i wiadomości będą tylko opisywały to, jak jest mi dobrze. Tego życzę sobie i oczywiście Wam - spokoju ducha i samych szczęśliwych chwil.

Do zobaczenia niedługo! Mam kilka planów, o których chciałabym komuś opowiedzieć, kilka spraw, które trochę mnie gniotą, trochę uwierają i chyba muszę o tym głośno napisać, żeby przekonać się o co mi chodzi. Mam nadzieję, że nadal ze mną jesteście! :)


____________________

 Spodobał Ci się post?

 Obserwuj mnie na Facebooku, Bloglovin i Instagramie

   photo eb6c52ee-49d5-4502-931c-b172004e37d9_zps95768ea8.png photo 2e589100-882d-4dc1-8f0a-506fabf2170c_zpsf92bc34c.png photo 95de5575-1741-4270-ae6e-0453807dd415_zps617a52c0.png