27 października 2014

Małe rzeczy


Budzę się rano, przekręcam się na drugi bok i słyszę "khhh, khhh". Przez chwilę je ignoruję, ale mała Ala nie daje za wygraną. "Khhh, khhh" - JUŻ się wyspałam, wstawaj mamo! Nie ma rady, dzisiaj znowu nie poleżę dłużej w łóżku. Trzeba wstawać i zrobić śniadanko dla malucha.
Potem to już rutyna - codziennie to samo od momentu obudzenia się do namalowania pięknej tapety na twarzy. Reszta zależnie od planów na dany dzień - jak idę na uczelnię, to ubieram się i wychodzę, jeśli nie - zostaję i bawię się z Alą. Do drugiego śniadania o 11, do obiadu o 14, do podwieczorku o 17 i kolacji o 19.30. Tak karma.
Nie ma co ściemniać. Męczy mnie to niesamowicie, bo przyzwyczajona byłam do innego trybu życia i siedząc w domu jestem bliska szaleństwa. To, co kiedyś dawało mi niesamowitą satysfakcję (ale również powody do narzekania), teraz jest tylko wspomnieniem. Nigdy nie rozstawałam się z kalendarzem i nierzadko stawałam na głowie, żeby tyko znaleźć tam jeszcze trochę miejsca na kolejne spotkanie, chwilę na napisanie kilku dokumentów, zaniesienie ich w odpowiednie miejsce, zadzwonienie tu i tam, załatwienie czegoś i czas na przygotowanie się na kolejną imprezę. Dzisiaj kalendarz leży z zakładką ustawioną na sierpień albo jeszcze wcześniej i od kilku miesięcy jest niemal pusty. Nówka sztuka, nie śmigana.
Ale wiecie co pozwala mi w tym wszystkim nie zwariować? Tytułowe małe rzeczy.
Slow poranki, na które miałam czas raz w tygodniu albo w wakacje, dzisiaj są dla mnie codziennością. To, że zazwyczaj nie muszę się nigdzie spieszyć. Nawet, jeśli muszę być gdzieś na godzinę nie biegam w szaleńczym pędzie po mieszkaniu. I nadal raczej się nie spóźniam. Chodzi o to, że straciłam napinkę na ciągły pośpiech. Kiedyś może pokiwałabym głową ze zrozumieniem, ale dzisiaj nie rozumiem dlaczego babcia spiesząc się chciała "podbiec" do kuchenki, przez co poślizgnęła się na mokrej podłodze. Ile chciała zaoszczędzić? 3 sekundy? Czy 5?
Tak samo jak z moich poranków cieszę się, kiedy wstawiam nowy post. Logo, które widzicie na górze od kilku dni, zrobiło dla mnie robotę na cały dzień. Nie wiem jak Wy, ale ja nie mogę się napatrzeć! Tak samo każdy uśmiech Alicji i wybuch śmiechu jest dla mnie na wagę złota! A słoneczne, żółte paznokcie oglądałam jeszcze trzy godziny po zrobieniu...
O co mi konkretnie chodzi? O to, że ludzie nie mają zwyczaju doceniania tych małych chwil, które potrafią poprawić nawet naprawdę zły dzień. Chociaż na moment. O to, że ludzie ciągle szukają powodów do narzekania. Bo boli, pada, wieje, za słone albo za słodkie. Z głośno, za cicho, bo się wtrąca albo nie zapyta co u mnie. Jasne, każdy ma prawo do ponurego nastroju i nie ma w tym nic dziwnego. Sama wiem co mówię, bo też (za) często marudzę. Ale dlaczego nikt nie próbuje spojrzeć na daną rzecz optymistycznie? Idziesz do szpitala? Całe szczęście, że tylko na 3 dni. Ja spędziłam tam 49. Za pierwszym razem. Nie chciał przełożyć zajęć? Trudno, przyjedziemy według planu, miał prawo. Pada deszcz? Szkoda, ale może wykorzystam to na zrobienie porządków...
To naprawdę nie jest trudne, żeby spojrzeć na coś z drugiej strony. Ja nie lubię martwić się ani denerwować czymś, na co nie mam wpływu. Wolę obrócić to na swoją korzyść i nie zaprzątać sobie za bardzo tym głowy.
A Ty?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz